Tymczasem w
południowej części galaktyki powstawała nowa potęga. Cesarstwa Infernatu i
Sheridanu zajęte sprzeczkami między sobą i obrzucaniem się obelgami w notach
dyplomatycznych, początkowo zupełnie nie zwróciły uwagi na coraz silniejszego
sąsiada. Chanan, bo tak nazywało się niedostrzegane do tej pory państwo,
starało się nie wchodzić im w drogę. Od kiedy zasiadł na jego tronie mądry i
sprytny władca Naveh I wszystko się zmieniło. Kraj znacznie się rozrósł, a jego
wojownicy nie mieli sobie równych. Mieszkańcy Channanu szczerze i nie bez
powodów nienawidzili swoich sąsiadów. Przez stulecia poniżani, prześladowani,
uważani niemal za zwierzęta łaknęli
zemsty. Jeśli ktokolwiek z nich, został złapany na terytorium któregoś z tych
państw i nie miał przy sobie stosownej przepustki, zabijano go bez prawa do
obrony, nie zapytawszy nawet skąd się wziął i co tu robi. Demony nie
pozostawały dłużne. Gdy tylko miały okazje mordowały swoich prześladowców w
bezlitosny, barbarzyński sposób wyrywając im serca i rozpruwając brzuchy. W
krótkim czasie zasłynęli z okrucieństwa na cała galaktykę. Ich ziemie były
ubogie, skąpe w zwierzynę i urodzajną glebę, dlatego często, mimo zagrożenia
przechodziły na cesarską stronę. Mając do wyboru zginąć w walce, czy patrzeć jak
ich potomstwo umiera z głodu, wybierali oczywiście pierwszą możliwość. Zawsze
istniała szansa, że powrócą do domu z bogatymi łupami. Teraz jednak nastała dla
nich nowa era. Chytry władca zawarł wiele korzystnych sojuszy i podbił ogromne,
bogate terytoria. Chanańczycy mogli w końcu odetchnąć. Stali się równie zamożni
i niezależni jak ich sąsiedzi. Potężna, zaprawiona w bojach armia strzegła ich
granic. Zaczęli się coraz częściej przeprawiać do Infernatu i Sheridnu w
poszukiwaniu niewolników. Ich szybkie i zwinne statki siały postrach na
przygranicznych terenach obu państw. Jeden z nich zaczaił się właśnie w pobliżu
rodzimej planety Amitaia.
Chłopiec od
rana miał złe przeczucia, był zdenerwowany i niewyspany po pełnej koszmarów
nocy. Na dodatek kuzyn Meir, z którym miał odbyć podróż okazał się prawdziwym
dupkiem. Całą drogę na lotnisko czynił głupie uwagi na temat jego kalectwa i
mizernego wyglądu. Siedząc więc na swoim miejscu, na międzyplanetarnym promie, modlił
się, aby droga upłynęła jak najszybciej. Nie mógł się doczekać chwili, kiedy uwolni
ten przeklęty głupek zniknie gdzieś za horyzotem. Nie chciał się z nim kłócić,
bo wiedział, że naskarży wszystko ojcu, a ten nie daj boże, jeszcze każe wracać
mu do domu. Zamknął oczy i nie zważając na gadaninę tego bałwana próbował
zasnąć. Nagle rozległ się straszny huk, coś zazgrzytało i potężny wstrząs
rzucił statkiem na bok. Na pokładzie wybuchła panika. Ludzie biegali z kąta w
kąt, krzyczeli i miotali się bez sensu. Niestety nikt z załogi nie przybył,
żeby wyjaśnić im co się właściwie stało. Łącza pozostały głuche. Zbili się więc
w ciasną gromadkę, nerwowo spoglądając na zamknięte drzwi grodzi. Nie pozostali
jednak długo w nieświadomości. Po kilku minutach metalowe wrota rozsunęły się i
stanęli w nich wojownicy, wyglądający jak wyciągnięci prosto z nocnych koszmarów. Rośli, potężnie
zbudowani, zakuci w od stóp do głów w giętkie zbroje z dziwnego, połyskliwego
metalu, który sam dopasowywał się do kształtu ich ciał jak miękki materiał.
Kilku z nich miało pokryte łuskami ogony zakończone jednym lub wieloma
ostrzami, stanowiącymi z pewnością niezłą broń. Inni zaś obdarzeni byli
sporymi, nietoperzymi skrzydłami. Twarze mieli dzikie, o ciemnej skórze i
ostrych rysach, a płonące oczy, w kolorach najszlachetniejszych klejnotów. Usta
wykrzywiały im okrutne uśmiechy. Jeden z nich, prawdopodobnie dowódzca, stanął
na środku pomieszczenia i rozpoczęła się segregacja więźniów. Część szła na
prawo i zakuwana była w kajdany, a inni prawdopodobnie bezwartościowi dla
najeźdźców, kierowani byli na lewo i tam na miejscu zarzynani jak bydło. Zewsząd słychać było okrzyki przerażenia i
jęki konających. Stojący obok Amitaia kuzyn zsikał się ze strachu w spodnie.
Chłopak nie
mógł uwierzyć w to co się dzieje. Jeszcze przed chwilą jechał sobie spokojnie
do szkoły, a teraz był świadkiem zbiorowego mordu na współpasażerach. Z
początku zareagował tak jak wszyscy, pobladł jak ściana i trwoga niemal
odebrała mu świadomość. Ale wszechobecny, mdlący zapach krwi i rozpruwanych
wnętrzności spowodował, że coś w nim drgnęło. Coś spoczywającego od dawna na
dnie jego duszy, co pojawiało się tylko w pełnych przemocy snach, jakie miał od
dzieciństwa. Wciągnął głęboko powietrze i zaczął węszyć zupełnie jak zwierzę.
Poczuł jak krew zaczyna szybciej krążyć w jego żyłach. Wyprostował się,
odrzucił na plecy jasne włosy i podniósł dumnie głowę.
- Ty –
usłyszał od stojącego na środku mężczyzny – podejdź tutaj! – Amitai zbliżył się
do niego, lęk o dziwo całkowicie go opuścił. Wojownik spojrzał na niego
podejrzliwie i wskazał na miejsce u swego boku. Kiedy chłopak podszedł dokładnie go obwąchał, rozpiął mu koszulę oglądając uważnie plecy i klatkę
piersiową, szarpiącego się młodzieńca.
- Ty
pójdziesz ze mną. – Położył mu na ramieniu uzbrojoną w szpony dłoń i pociągnął
do wyjścia.
- Ami, nie
zostawiaj mnie! – Usłyszał jeszcze przerażony wrzask swojego kuzyna. Nic jednak
nie mógł zrobić, aby mu pomóc. Może później nadarzy się okazja do ucieczki.
Wysoki wojownik zaprowadził go do kapsuły, która przewiozła ich na ogromny, czarny
statek. Był to jeden z tych osławionych w całej galaktyce krążowników, o
których pisano pieśni i bano się jak ognia. Weszli do wielkiej Sali pełnej
migoczących ekranów łączy. Stojący na podwyższeniu ciemnowłosy mężczyzna
wpatrywał się z zainteresowaniem w jeden z nich. Nie odwracając się rzucił do wchodzących:
- Z czym
przychodzisz Kovi? Miałeś jakieś kłopoty w czasie akcji? – Odezwał się niskim,
nieco ochrypłym głosem, od którego chłopcu podniosły się włosy na karku.
- Wszystko w
porządku Wasza Wysokość, mamy konsula i jego żonę, a przy okazji zdobyliśmy
kilku wartościowych niewolników. Za paru z nich dostaniemy niezły okup.
Pochodzą z bardzo bogatych rodzin.
- O co więc
chodzi?
- Mam tu
smarkacza, z którym nie wiem co zrobić! Nigdy kogoś takiego nie widziałem. Ma
na plecach dziwny tatuaż i pachnie inaczej niż wszyscy.
- Musi być
wyjątkowy, skoro pofatygowałeś się osobiście! Pokaż no się chłopcze! – Wyciągnął przed siebie rękę. Amitai podszedł ze spuszczoną głową, nie mając
odwagi nawet
spojrzeć. Nieznajomy ujął jego dłoń i naciął ją cieniutkim sztyletem. Pod
wpływem bólu Al’Kadar szarpnął się do tyłu, próbując wyrwać rękę. Wojownik, nic
sobie nie robiąc z jego reakcji, podniósł
ją do góry i zlizał czerwone krople, rozcierając je na języku.
- Spokojnie
datafel mil zulman. Nic ci nie zrobię. Co ktoś, taki jak ty, robi wśród
szpiczastouchych? Nie jesteś jednym z nich.
- Urodziłem
się w Infernacie i jechałem właśnie do Akademii, kiedy twoi ludzie napadli na
prom. Nie jestem nikim wyjątkowym – odparł niepewnie pochylony w niskim
ukłonie, do którego zmusił go, stojący za nim Kovi.
- Jak cię zwą dziecko?
- Amitai Al’Kadar
– wykrztusił, zastanawiając się kiedy zakują go w kajdany jak resztę pojmanej
młodzieży.
- Twoja krew
jeszcze się nie obudziła. Akademia niewiele ci pomoże. Możesz odejść dokąd
chcesz. Nie jesteś gotowy, by zostać z nami. Myślę, że jeszcze się spotkamy,
mały deblis. – Ujął chłopca pod brodę i spojrzał mu prosto w oczy. Ami zadrżał.
Bliskość demona oszołomiła go. Duże, złote pełne czerwonych plamek oczy
wpatrywały się w niego z niezwykłym zainteresowaniem. Nie potrafił oderwać od
nich wzroku. Zaczerwienił się po uszy, przeklinając w duszy swoją nieśmiałość.
Mężczyzna widząc jego zmieszanie roześmiał się głośno.
- Zabawny z
ciebie maluch. W chwili, kiedy inni zazwyczaj mdleją ze strachu, ty rumienisz
się, zupełnie jak jakaś dziewka. Kiedyś upomnę się o ciebie. Taki rarytas jak
ty, nie powinien wpaść w ręce byle komu. Masz, załóż go – podał chłopcu
niewielki pierścień z herbem w kształcie smoka w locie. – To ochroni cię przed
nadgorliwością moich sług. Nie wszyscy są tak inteligentni jak Kovi. – Amitai
wziął niespodziewany prezent i nie zastanawiając się nawet, włożył go na palec.
- Nie boisz się, że cię skrzywdzę? – zapytał
mężczyzna zaintrygowany beztroskim
zachowaniem więźnia.
- A masz
zamiar to zrobić, panie? – Odpowiedział zadziornie Ami pytaniem na pytanie.
- Na ciebie
już czas. Asuna ito thasa, ugru jeno
sarrew – odrzekł na pożegnanie demon wykonując zawiły gest.
- Asuna ito
thasa, ugru jeno sarrew – powtórzył za nim chłopiec zastanawiając się, dlaczego
właśnie te słowa wydały mu się najwłaściwsze. Kovi ponownie położył rękę na
ramieniu pojmanego i popchnął go w kierunku drzwi. Al’ Kadar nie mógł się
powstrzymać i wychodząc na korytarz obejrzał się ostatni raz. Wyniosły
mężczyzna, z grzywą opadających na ramiona czarnych włosów stał nadal na
podeście wpatrując się w chłopaka z tajemniczym, przebiegłym uśmieszkiem na
przystojnej twarzy. Ami ponownie wciągnął powietrze upewniając się co do słuszności
swojej decyzji. Miał dziwny zwyczaj rozstrzygać dylematy przy pomocy zapachów.
Jeśli nie był przekonany o słuszności swojej decyzji w jakiejś sprawie, to
ostateczną wyrocznią był dla niego węch. Jak coś dobrze pachniało, mógł być
przeświadczony, że jest w porządku i można temu zaufać. Co dziwne nigdy się nie
pomylił. Tą metodę zastosował w stosunku do nieznajomego i dlatego przyjął bez
wahania jego podarunek.
Kiedy
podążali w stronę kapsuły długim korytarzem Al’Kadar przypomniał sobie o
nieszczęsnym kuzynie. Rodzina chłopaka nie była bogata, zostałby więc skazany
na życie w niewoli. Mimo wszystko żal mu się zrobiło głuptasa. Nie mógł go tak
zostawić.
- Proszę
pana, czy mógłbym zabrać ze sobą mojego krewnego? Nie dostaniecie za niego
okupu.
- Mówisz o
tym tchórzu, który na nasz widok narobił w spodnie?
- No cóż,
rodziny się nie wybiera, prawda? – Westchnął ciężko Ami.
- Niestety,
masz rację mały – pokiwał ze zrozumieniem głową Kovi. – Jak sobie pomyślę, ile
będzie kosztowała mnie lekkomyślność mojej młodszej siostry, nie mogę
zaprzeczyć twoim słowom. Zabierz ze sobą tego niedorajdę, bo nie będziemy mieli
z niego wielkiego pożytku.
Tak więc
obaj z kuzynem zostali zapakowani do kapsuły, z autopilotem ustawionym na
stolicę Infernatu. Młodzieniec był nadal w takim szoku, że przez całą drogę nie
odezwał się ani słowem. Panująca w kabinie cisza była dla zmęczonego Amitaia
prawdziwym błogosławieństwem. Niestety, Meir spodni nie zmienił, cuchnął więc z
każdą chwilą coraz bardziej, co było ogromnie uciążliwe w małym zamkniętym
pomieszczeniu. Al’Kadar, mając ogromnie wrażliwy węch, większość podróży
spędził trzymając się za nos i odsuwając się od kuzyna na maksymalną odległość.
Po kilkunastu godzinach spokojnego lotu wylądowali szczęśliwie na lotnisku.
…………………………………………………….
datafel mil
zulman - dziecię mroku
deblis -
książę ciemności
asuna ito
thasa, ugru jeno sarrew – ja i ty, jesteśmy jednej krwi
....................................................................................
Betowała kot_w_butach
opowiadanie jest swietne lubie fantastyke mam nadzieje ze bedziesz dalej pisac swoje opowiadania
OdpowiedzUsuńAż zaniemówiłam z wrażenia. Notka mroczna, ma w sobie klimat i taka tajemnicza. Cudo po prostu. Pisz dalej bo nie mogę doczekać się dalszego przebiegu zdarzeń. dużo weny:)
OdpowiedzUsuńNo no no, uważam, że opowiadanie, choć dopiero się zaczyna jest bardzo wciągające, w mojej głowię automatycznie pojawiały się opisane przez ciebie postacie:)
OdpowiedzUsuńUwielbiam, gdy tak się dzieję, gdy czytam a rzadko to się zdarza, chyba że siedzę u ciebie na blogu, to co innego xD
Z niecierpliwością czekam na kolejną notkę...
Twoja Maru ;3
Amitai jest cuuudowny, nie mogę się doczekać jego przyszłego partnera. Jak zwykle wspaniałe wprowadzasz w klimat opowiadania i rozbudzasz ciekawość. Naprawdę nie wyobrażam sobie takiej sytuacji że zostawisz tą historię bez ciągu dalszego. Tym bardziej, że miałam nadzieję że z niej dowiem się czegoś o dalszych losach Ashlana, Yuriko i ich malucha. Niezmiennie życzę czasu i weny, pozdrawiam * IVE
OdpowiedzUsuńZarąbiste opko normalnie zapowiada się tak dobrze, albo nawet lepiej niż TSM chociaż tamto było wspaniałe. Bardzo mi się spodobało jak to kaleka jest dzieckiem mroku i księciem ciemności. Mam wielką nadzieję, że nie skażesz go na taki koniec na jaki skazałaś Yuriko (czyt. bez jednego ukochanego). Noże poszły się ostrzyć ale już następnym razem będę miała je pod ręką. Pozdrawiam cię, życzę zdrówka, dużo czasu na pisanie oraz weny giganta.
OdpowiedzUsuńwiem, że już napisałaś więcej odcinków, ale po tym odcinku muszę wyrazić swój zachwyt:) po tej tajemniczości twoich opowiadań nie pozostaje mi nic innego jak błagać cię żebyś pisała dalej swoje opowiadania - są nieziemskie i jedyne w swoim rodzaju, nie przejmuj się ilością komentarzy, czyta cię więcej osób ale są śmierdzącymi leniami i nie chce im się wysilić, ja zmykam czytać dalej:)
OdpowiedzUsuńNana