czwartek, 24 maja 2012

Rozdział 1



   Tymczasem w południowej części galaktyki powstawała nowa potęga. Cesarstwa Infernatu i Sheridanu zajęte sprzeczkami między sobą i obrzucaniem się obelgami w notach dyplomatycznych, początkowo zupełnie nie zwróciły uwagi na coraz silniejszego sąsiada. Chanan, bo tak nazywało się niedostrzegane do tej pory państwo, starało się nie wchodzić im w drogę. Od kiedy zasiadł na jego tronie mądry i sprytny władca Naveh I wszystko się zmieniło. Kraj znacznie się rozrósł, a jego wojownicy nie mieli sobie równych. Mieszkańcy Channanu szczerze i nie bez powodów nienawidzili swoich sąsiadów. Przez stulecia poniżani, prześladowani, uważani niemal za zwierzęta  łaknęli zemsty. Jeśli ktokolwiek z nich, został złapany na terytorium któregoś z tych państw i nie miał przy sobie stosownej przepustki, zabijano go bez prawa do obrony, nie zapytawszy nawet skąd się wziął i co tu robi. Demony nie pozostawały dłużne. Gdy tylko miały okazje mordowały swoich prześladowców w bezlitosny, barbarzyński sposób wyrywając im serca i rozpruwając brzuchy. W krótkim czasie zasłynęli z okrucieństwa na cała galaktykę. Ich ziemie były ubogie, skąpe w zwierzynę i urodzajną glebę, dlatego często, mimo zagrożenia przechodziły na cesarską stronę. Mając do wyboru zginąć w walce, czy patrzeć jak ich potomstwo umiera z głodu, wybierali oczywiście pierwszą możliwość. Zawsze istniała szansa, że powrócą do domu z bogatymi łupami. Teraz jednak nastała dla nich nowa era. Chytry władca zawarł wiele korzystnych sojuszy i podbił ogromne, bogate terytoria. Chanańczycy mogli w końcu odetchnąć. Stali się równie zamożni i niezależni jak ich sąsiedzi. Potężna, zaprawiona w bojach armia strzegła ich granic. Zaczęli się coraz częściej przeprawiać do Infernatu i Sheridnu w poszukiwaniu niewolników. Ich szybkie i zwinne statki siały postrach na przygranicznych terenach obu państw. Jeden z nich zaczaił się właśnie w pobliżu rodzimej planety Amitaia.
   Chłopiec od rana miał złe przeczucia, był zdenerwowany i niewyspany po pełnej koszmarów nocy. Na dodatek kuzyn Meir, z którym miał odbyć podróż okazał się prawdziwym dupkiem. Całą drogę na lotnisko czynił głupie uwagi na temat jego kalectwa i mizernego wyglądu. Siedząc więc na swoim miejscu, na międzyplanetarnym promie, modlił się, aby droga upłynęła jak najszybciej. Nie mógł się doczekać chwili, kiedy uwolni ten przeklęty głupek zniknie gdzieś za horyzotem. Nie chciał się z nim kłócić, bo wiedział, że naskarży wszystko ojcu, a ten nie daj boże, jeszcze każe wracać mu do domu. Zamknął oczy i nie zważając na gadaninę tego bałwana próbował zasnąć. Nagle rozległ się straszny huk, coś zazgrzytało i potężny wstrząs rzucił statkiem na bok. Na pokładzie wybuchła panika. Ludzie biegali z kąta w kąt, krzyczeli i miotali się bez sensu. Niestety nikt z załogi nie przybył, żeby wyjaśnić im co się właściwie stało. Łącza pozostały głuche. Zbili się więc w ciasną gromadkę, nerwowo spoglądając na zamknięte drzwi grodzi. Nie pozostali jednak długo w nieświadomości. Po kilku minutach metalowe wrota rozsunęły się i stanęli w nich wojownicy, wyglądający jak wyciągnięci  prosto z nocnych koszmarów. Rośli, potężnie zbudowani, zakuci w od stóp do głów w giętkie zbroje z dziwnego, połyskliwego metalu, który sam dopasowywał się do kształtu ich ciał jak miękki materiał. Kilku z nich miało pokryte łuskami ogony zakończone jednym lub wieloma ostrzami, stanowiącymi z pewnością niezłą broń. Inni zaś obdarzeni byli sporymi, nietoperzymi skrzydłami. Twarze mieli dzikie, o ciemnej skórze i ostrych rysach, a płonące oczy, w kolorach najszlachetniejszych klejnotów. Usta wykrzywiały im okrutne uśmiechy. Jeden z nich, prawdopodobnie dowódzca, stanął na środku pomieszczenia i rozpoczęła się segregacja więźniów. Część szła na prawo i zakuwana była w kajdany, a inni prawdopodobnie bezwartościowi dla najeźdźców, kierowani byli na lewo i tam na miejscu zarzynani jak bydło.  Zewsząd słychać było okrzyki przerażenia i jęki konających. Stojący obok Amitaia kuzyn zsikał się ze strachu w spodnie.
    Chłopak nie mógł uwierzyć w to co się dzieje. Jeszcze przed chwilą jechał sobie spokojnie do szkoły, a teraz był świadkiem zbiorowego mordu na współpasażerach. Z początku zareagował tak jak wszyscy, pobladł jak ściana i trwoga niemal odebrała mu świadomość. Ale wszechobecny, mdlący zapach krwi i rozpruwanych wnętrzności spowodował, że coś w nim drgnęło. Coś spoczywającego od dawna na dnie jego duszy, co pojawiało się tylko w pełnych przemocy snach, jakie miał od dzieciństwa. Wciągnął głęboko powietrze i zaczął węszyć zupełnie jak zwierzę. Poczuł jak krew zaczyna szybciej krążyć w jego żyłach. Wyprostował się, odrzucił na plecy jasne włosy i podniósł dumnie głowę.
- Ty – usłyszał od stojącego na środku mężczyzny – podejdź tutaj! – Amitai zbliżył się do niego, lęk o dziwo całkowicie go opuścił. Wojownik spojrzał na niego podejrzliwie i wskazał na miejsce u swego boku. Kiedy chłopak podszedł dokładnie go obwąchał, rozpiął mu koszulę oglądając uważnie plecy i klatkę piersiową, szarpiącego się młodzieńca.
- Ty pójdziesz ze mną. – Położył mu na ramieniu uzbrojoną w szpony dłoń i pociągnął do wyjścia.
- Ami, nie zostawiaj mnie! – Usłyszał jeszcze przerażony wrzask swojego kuzyna. Nic jednak nie mógł zrobić, aby mu pomóc. Może później nadarzy się okazja do ucieczki. Wysoki wojownik zaprowadził go do kapsuły, która przewiozła ich na ogromny, czarny statek. Był to jeden z tych osławionych w całej galaktyce krążowników, o których pisano pieśni i bano się jak ognia. Weszli do wielkiej Sali pełnej migoczących ekranów łączy. Stojący na podwyższeniu ciemnowłosy mężczyzna wpatrywał się z zainteresowaniem w jeden z nich. Nie odwracając się  rzucił do wchodzących:
- Z czym przychodzisz Kovi? Miałeś jakieś kłopoty w czasie akcji? – Odezwał się niskim, nieco ochrypłym głosem, od którego chłopcu podniosły się włosy na karku.
- Wszystko w porządku Wasza Wysokość, mamy konsula i jego żonę, a przy okazji zdobyliśmy kilku wartościowych niewolników. Za paru z nich dostaniemy niezły okup. Pochodzą z bardzo bogatych rodzin.
- O co więc chodzi?
- Mam tu smarkacza, z którym nie wiem co zrobić! Nigdy kogoś takiego nie widziałem. Ma na plecach dziwny tatuaż i pachnie inaczej niż wszyscy.
- Musi być wyjątkowy, skoro pofatygowałeś się osobiście! Pokaż no się chłopcze! – Wyciągnął przed siebie rękę. Amitai podszedł ze spuszczoną głową, nie mając odwagi nawet spojrzeć. Nieznajomy ujął jego dłoń i naciął ją cieniutkim sztyletem. Pod wpływem bólu Al’Kadar szarpnął się do tyłu, próbując wyrwać rękę. Wojownik, nic sobie nie robiąc z jego reakcji, podniósł ją do góry i zlizał czerwone krople, rozcierając je na języku.
- Spokojnie datafel mil zulman. Nic ci nie zrobię. Co ktoś, taki jak ty, robi wśród szpiczastouchych? Nie jesteś jednym z nich.
- Urodziłem się w Infernacie i jechałem właśnie do Akademii, kiedy twoi ludzie napadli na prom. Nie jestem nikim wyjątkowym – odparł niepewnie pochylony w niskim ukłonie, do którego zmusił go, stojący za nim Kovi.
 - Jak cię zwą dziecko?
- Amitai Al’Kadar – wykrztusił, zastanawiając się kiedy zakują go w kajdany jak resztę pojmanej młodzieży.
- Twoja krew jeszcze się nie obudziła. Akademia niewiele ci pomoże. Możesz odejść dokąd chcesz. Nie jesteś gotowy, by zostać z nami. Myślę, że jeszcze się spotkamy, mały deblis. – Ujął chłopca pod brodę i spojrzał mu prosto w oczy. Ami zadrżał. Bliskość demona oszołomiła go. Duże, złote pełne czerwonych plamek oczy wpatrywały się w niego z niezwykłym zainteresowaniem. Nie potrafił oderwać od nich wzroku. Zaczerwienił się po uszy, przeklinając w duszy swoją nieśmiałość. Mężczyzna widząc jego zmieszanie roześmiał się głośno.
- Zabawny z ciebie maluch. W chwili, kiedy inni zazwyczaj mdleją ze strachu, ty rumienisz się, zupełnie jak jakaś dziewka. Kiedyś upomnę się o ciebie. Taki rarytas jak ty, nie powinien wpaść w ręce byle komu. Masz, załóż go – podał chłopcu niewielki pierścień z herbem w kształcie smoka w locie. – To ochroni cię przed nadgorliwością moich sług. Nie wszyscy są tak inteligentni jak Kovi. – Amitai wziął niespodziewany prezent i nie zastanawiając się nawet, włożył go na palec.
 - Nie boisz się, że cię skrzywdzę? – zapytał mężczyzna zaintrygowany beztroskim  zachowaniem więźnia.
- A masz zamiar to zrobić, panie? – Odpowiedział zadziornie Ami pytaniem na pytanie.
- Na ciebie już czas.  Asuna ito thasa, ugru jeno sarrew – odrzekł na pożegnanie demon wykonując zawiły gest.
- Asuna ito thasa, ugru jeno sarrew – powtórzył za nim chłopiec zastanawiając się, dlaczego właśnie te słowa wydały mu się najwłaściwsze. Kovi ponownie położył rękę na ramieniu pojmanego i popchnął go w kierunku drzwi. Al’ Kadar nie mógł się powstrzymać i wychodząc na korytarz obejrzał się ostatni raz. Wyniosły mężczyzna, z grzywą opadających na ramiona czarnych włosów stał nadal na podeście wpatrując się w chłopaka z tajemniczym, przebiegłym uśmieszkiem na przystojnej twarzy. Ami ponownie wciągnął powietrze upewniając się co do słuszności swojej decyzji. Miał dziwny zwyczaj rozstrzygać dylematy przy pomocy zapachów. Jeśli nie był przekonany o słuszności swojej decyzji w jakiejś sprawie, to ostateczną wyrocznią był dla niego węch. Jak coś dobrze pachniało, mógł być przeświadczony, że jest w porządku i można temu zaufać. Co dziwne nigdy się nie pomylił. Tą metodę zastosował w stosunku do nieznajomego i dlatego przyjął bez wahania jego podarunek.
Kiedy podążali w stronę kapsuły długim korytarzem Al’Kadar przypomniał sobie o nieszczęsnym kuzynie. Rodzina chłopaka nie była bogata, zostałby więc skazany na życie w niewoli. Mimo wszystko żal mu się zrobiło głuptasa. Nie mógł go tak zostawić.
- Proszę pana, czy mógłbym zabrać ze sobą mojego krewnego? Nie dostaniecie za niego okupu.
- Mówisz o tym tchórzu, który na nasz widok narobił w spodnie?
- No cóż, rodziny się nie wybiera, prawda? – Westchnął ciężko Ami.
- Niestety, masz rację mały – pokiwał ze zrozumieniem głową Kovi. – Jak sobie pomyślę, ile będzie kosztowała mnie lekkomyślność mojej młodszej siostry, nie mogę zaprzeczyć twoim słowom. Zabierz ze sobą tego niedorajdę, bo nie będziemy mieli z niego wielkiego pożytku.
Tak więc obaj z kuzynem zostali zapakowani do kapsuły, z autopilotem ustawionym na stolicę Infernatu. Młodzieniec był nadal w takim szoku, że przez całą drogę nie odezwał się ani słowem. Panująca w kabinie cisza była dla zmęczonego Amitaia prawdziwym błogosławieństwem. Niestety, Meir spodni nie zmienił, cuchnął więc z każdą chwilą coraz bardziej, co było ogromnie uciążliwe w małym zamkniętym pomieszczeniu. Al’Kadar, mając ogromnie wrażliwy węch, większość podróży spędził trzymając się za nos i odsuwając się od kuzyna na maksymalną odległość. Po kilkunastu godzinach spokojnego lotu wylądowali szczęśliwie na lotnisku.
…………………………………………………….
datafel mil zulman - dziecię mroku
deblis - książę ciemności
asuna ito thasa, ugru jeno sarrew – ja i ty, jesteśmy jednej krwi
....................................................................................
Betowała kot_w_butach

6 komentarzy:

  1. opowiadanie jest swietne lubie fantastyke mam nadzieje ze bedziesz dalej pisac swoje opowiadania

    OdpowiedzUsuń
  2. Aż zaniemówiłam z wrażenia. Notka mroczna, ma w sobie klimat i taka tajemnicza. Cudo po prostu. Pisz dalej bo nie mogę doczekać się dalszego przebiegu zdarzeń. dużo weny:)

    OdpowiedzUsuń
  3. No no no, uważam, że opowiadanie, choć dopiero się zaczyna jest bardzo wciągające, w mojej głowię automatycznie pojawiały się opisane przez ciebie postacie:)
    Uwielbiam, gdy tak się dzieję, gdy czytam a rzadko to się zdarza, chyba że siedzę u ciebie na blogu, to co innego xD
    Z niecierpliwością czekam na kolejną notkę...
    Twoja Maru ;3

    OdpowiedzUsuń
  4. Amitai jest cuuudowny, nie mogę się doczekać jego przyszłego partnera. Jak zwykle wspaniałe wprowadzasz w klimat opowiadania i rozbudzasz ciekawość. Naprawdę nie wyobrażam sobie takiej sytuacji że zostawisz tą historię bez ciągu dalszego. Tym bardziej, że miałam nadzieję że z niej dowiem się czegoś o dalszych losach Ashlana, Yuriko i ich malucha. Niezmiennie życzę czasu i weny, pozdrawiam * IVE

    OdpowiedzUsuń
  5. Zarąbiste opko normalnie zapowiada się tak dobrze, albo nawet lepiej niż TSM chociaż tamto było wspaniałe. Bardzo mi się spodobało jak to kaleka jest dzieckiem mroku i księciem ciemności. Mam wielką nadzieję, że nie skażesz go na taki koniec na jaki skazałaś Yuriko (czyt. bez jednego ukochanego). Noże poszły się ostrzyć ale już następnym razem będę miała je pod ręką. Pozdrawiam cię, życzę zdrówka, dużo czasu na pisanie oraz weny giganta.

    OdpowiedzUsuń
  6. wiem, że już napisałaś więcej odcinków, ale po tym odcinku muszę wyrazić swój zachwyt:) po tej tajemniczości twoich opowiadań nie pozostaje mi nic innego jak błagać cię żebyś pisała dalej swoje opowiadania - są nieziemskie i jedyne w swoim rodzaju, nie przejmuj się ilością komentarzy, czyta cię więcej osób ale są śmierdzącymi leniami i nie chce im się wysilić, ja zmykam czytać dalej:)

    Nana

    OdpowiedzUsuń